· niedziela, 22 grudzień 2024 ·

Strona główna

::: ARTYKUŁY PRASOWE :::


Japoński obóz przetrwania

Zimowy Obóz Kyokushin Karate Mitsumine 2003


4 stycznia

7:00 Trzy autobusy pełne karateków odjeżdżają spod Honbu Dojo – kwatery głównej Światowej Organizacji Kyokushin Karate. Obok mnie siedzą takie japońskie gwiazdy jak: Ryuta Noji – wielka nadzieja Japoczyków na listopadowych MŚ, Ryu Narushima, Joji Hibino i Shin Ito – instruktorzy Honbu Dojo. Wśród 188 osób uczestniczących w obozie znajduje się zaledwie kilku cudzoziemców. Wśród nich: Daniel – zawodnik z Chile, którego poznałem na zeszłorocznych Mistrzostwach Ameryk w Nowym Jorku. Przyjechał do Tokio na stypendium naukowe. Studiuje ekonomie na Uniwersytecie Waseda. Jest tez koreańska ekipa, która będzie kręcić film w celach reklamy kyokushin karate w Korei.

Po 6 godzinnej jeździe docieramy na miejsce. Góra Mitsumine (wys. 1100 m n.p.m.) to miejsce owiane legendą. To tutaj znajduje się pomnik wzniesiony ku czci Sosai Masutatsu Oyamy. Przed nim właśnie gromadzimy się i po powitaniu z kancho Shokei Matsui, ukłonem w stronę Sosai rozpoczynamy obóz.

16:00 I trening – Kancho Matsui ponownie wszystkich wita i życzy szczęśliwego nowego roku. Już na wstępie podkreśla, że ten rok jest wyjątkowy, ponieważ w listopadzie w Tokio odbędą się kolejne – VIII MŚ. Japończycy traktują ten obóz bardzo poważnie, ponieważ jest to część przygotowań do tego wielkiego wydarzenia. Dlatego też w obozie udział bierze cała kadra narodowa Japonii. Kancho przypomina też, że w kwietniu przyszłego roku wypadnie 10 rocznica śmierci Sosai Oyamy.

            Trening rozpoczyna się tradycyjnym kihon – kancho podkreśla, że bez silnych podstaw nie da się zbudować silnego karate. Z kihon przechodzimy do ido-geiko (trening technik w ruchu). W międzyczasie kiedy inni mają czas na krótki odpoczynek, poprawienie karategi itp. kadra narodowa Japonii otrzymuje kolejne polecenia do wykonania: pompki, przysiady, brzuszki, wszystko w superseriach po 100-150 powtórzeń. Po trwającym 2 godziny wyczerpującym treningu, czas na kolację, po której wszyscy gromadzą się w sali treningowej, żeby wysłuchać przemowy kancho.

            Kancho mowę rozpoczyna od przypomnienia najważniejszych wydarzeń zeszłego roku. Następnie mówi o zbliżających się MŚ, jak również innych tegorocznych turniejach jak: Mistrzostwa Japonii w kategoriach wagowych w czerwcu w Osace, które będą eliminacją dla Japończyków do MŚ. Zapowiada też kolejne Mistrzostwa Świata Kobiet, które połączone z M. Ameryk odbędą się 21 i 22 czerwca w Nowym Jorku. Na koniec kancho opowiada o tym, jak to było kiedy on sam przyjechał na Górę Mitsumine po raz pierwszy...

Po bardzo ciekawej, trwającej ok. 1h przemowie kancho Matsui, jest czas na zadawanie mu pytań. Pierwsze pytania zdają dzieci – są najodważniejsze:

Co zrobić żeby stać się silnym? pyta kilkuletni chłopak. Wszyscy przyjmują pytanie z uśmiechem, kancho traktuje je jednak poważnie. Odpowiada: Musisz dużo jeść i dużo trenować. Jeżeli są jakieś potrawy, których nie lubisz, to też powinieneś je jeść.

Jak to się stało, że kancho zaczął trenować karate? -  pyta inny chłopiec

Kiedy miałem 13 lat wpadł mi w ręce komiks o Masutatsu Oyamie. Kiedy go czytałem, byłem zafascynowany postacią Oyamy, a kiedy dowiedziałem się, że tak silny człowiek naprawdę istnieje i uczy karate w Tokio, postanowiłem spróbować.

Kancho w swojej karierze walczył z wieloma przeciwnikami. Czy mógłby kancho powiedzieć który z nich był najsilniejszy? zadaje pytanie jeden z zawodników

Bez dłuższego namysłu pada odpowiedź: Masuda. Kancho opowiada jak silnym był zawodnikiem i jak trudno było z nim walczyć. Przypomina też innych trudnych przeciwników tj. Andy Hug, Michael Thompson czy Michael Wedel.

Przez cały czas zastanawiam się jakie ja zadałbym pytanie kancho. Przychodzi mi do głowy wiele myśli, ale jedna nurtuje mnie najbardziej: jaki jest stosunek kancho do kata ? Ostatnio wiele podróżując i trenując w różnych dojo, zauważyłem, że karateka kyokushin na ogół przywiązują do kata mniejszą uwagę. Nierzadko wręcz zupełnie je lekceważą, tak jak to bywa w przypadku zawodników skupiających się na kumite. Ciekaw byłem co kancho sądzi na ten temat, a ponieważ czas zadawania pytań się kończył postanowiłem podnieść rękę. Po chwili już wybrany przez kancho, wstałem i po przedstawieniu się zadałem pytanie:

- Karate to kihon, kata i kumite. Oczywiście wszystkie te elementy są ważne. Jednak ćwicząc w wielu dojo, często zauważałem i spotykałem się z opinią, że kata jest rzadziej ćwiczone i jego wartość zanika. Chciałem się dowiedzieć jakie jest zdanie kancho na ten temat.

-  Oczywiście kata jest bardzo ważne. Kata zawiera w sobie zarówno kihon, ido-geiko jak i kumite. Ćwiczenie kata tylko w formie kihon czy ido-geiko jest bezwartościowe. W kata trzeba zobaczyć głębszy sens. Wyobrazić sobie przeciwnika, walkę z nim, wtedy dopiero można zrozumieć kata. Kata jest podręcznikiem karate. ­-  zakończył swoją wypowiedź kancho. W zupełności była dla mnie ona satysfakcjonująca. Przypomniało mi się kiedyś usłyszane zdanie: „kihon to wyrazy, ido-geiko to zdania, kata jest jak cała książka, a rozmowa to kumite”

5 stycznia

            Pobudka – 6:00. O godzinie 6:15 wszyscy już stoją w ustawieni w szeregi przed genkan (jap. wejście do budynku mieszkalnego) i oczekują na kancho Matsui. Temperatura wynosi ok. –10 stopni. Mamy na sobie tylko karategi. Już po paru minutach zaczyna


my się trząść, a palce zaczynają zamarzać.

Przychodzi kancho. Po powitaniu przechodzimy przed świątynie Mitsumine, gdzie odbywa się trening. Tradycyjnie: kihon i ido-geiko, następnie trening w grupach. Jestem w grupie senpai Ryuta Noji.

Poranny trening jest nie tyle treningiem wysiłkowym, fizycznym – chociaż ze względu na przerażający mróz wszyscy o takim tylko marzymy – co treningiem psychiki. Walczymy sami z sobą – jak pokonać dręczące nas nieustannie uczucie zimna. Trening kończy kilkukilometrowy bieg. Kiedy wreszcie ciało się rozgrzewa, następuje punkt kulminacyjny – medytacja. Wszyscy zbierają się w głównej świątyni by uczestniczyć w tradycyjnej ceremonii z udziałem najwyższych rangą mnichów.

Rytmiczne uderzenia w taiko (japoński bęben) nadają jej wyjątkowy - mistyczny nastrój, a ogłuszający dźwięk jaki temu towarzyszy przeszywa nasze ciała od stóp do głów. Niewygodna pozycja seiza, w której po kilkunastu minutach nogi zaczynają drętwieć, daje znać o sobie. Z czasem temperatury ciał ponownie spadają, zaczynamy się trząść i mimowolnie zgrzytać zębami. Znowu zaczyna się walka z zimnem. Przypominają mi się wtedy opowiadania shihan Drewniaka, kiedy to za życia Sosai Oyamy, siedzieli oni jako uchi-deshi w ten sposób ponad godzinę...

            Wreszcie po ok. 45 minutowej „męczarni” wstajemy i z trudem poruszając się, przechodzimy na zewnątrz sąsiedniej świątyni. Do środka wchodzi jedynie kancho i główny mnich – prowadzący ceremonię. Obaj modlą się przed urną z prochami Sosai Oyamy. Wszyscy stoją na zewnątrz i przyglądają się w ciszy i skupieniu. Po paru minutach kancho wychodzi i dziękuje wszystkim za wspólny trening. 2 godziny spędzone na mrozie w samym karategi to wielkie przeżycie. Największe wyzwanie jednak dopiero przed nami – 22 kilometrowy maraton w górach, w identycznych warunkach...

            Po śniadaniu i kilkugodzinnej przerwie zaczynają się przygotowania do maratonu. Grupy obsługujące bieg oraz ekipy telewizyjne i prasa przygotowują sprzęt i wyruszają na trasę, aby zająć dogodne miejsca.

            Kilka minut przed 14:00 grupa ok. 150 osób biorąca udział w biegu ustawia się przed linią startu i wykorzystuje ostatnie chwile na rozgrzewkę i rozciąganie – niezbędne przed tak długotrwałym wysiłkiem. Ostatnie instrukcje od shihan Fukudy i na jego znak punktualnie o 14:00 startujemy.

            Dzieci mają do pokonania 7 kilometrowy dystans. Już po kilkunastu minutach mijamy ich półmetek. Dla nas to dopiero 1/6 trasy. Trasa prowadzi do zapory w dolinie między górami, gdzie po otrzymaniu od organizatora znaku na dłoni można wracać tą samą drogą. Tyle tylko, że tym razem pod górkę. W połowie biegu w dół grupa zaczyna się przerzedzać. Staram się trzymać czołówki. Biegnę obok Miyuki Eguchi – aktualnej Mistrzyni Świata. Wcześniej na śniadaniu słyszałem jak mówiono o niej, że lubi biegać i co roku bierze udział w maratonie zajmując wysokie pozycje. Kiedy wreszcie po ok. 45 minutowym biegu na horyzoncie dostrzegamy zaporę - przychodzi ulga. Z każdym krokiem myśl, że już prawie dotarłem na półmetek dodaje otuchy. Na około 2 kilometry przed zmianą kierunku biegu mija nas lider – uchi-deshi z żółtym pasem... Za nim następny, biegnący już pod górę - tym razem to już uchi-deshi - weteran (3 rok). Mijają nas kolejni uczestnicy, staram się liczyć który jestem, ale ze zmęczenia nie jestem w stanie. Kiedy wbiegamy na zaporę, postanawiam wyprzedzić Eguchi. Myślę sobie – przynajmniej na dole będę lepszy. Dostaję pieczątkę od organizatora i dowiaduję się, że zajmuję 27 pozycję. Kiedy się odwróciłem i spojrzałem w górę, gdzie znajduje się szczyt, a na nim meta, przyszło mi do głowy, żeby usiąść i odpocząć. Jednak szybko o tym zapomniałem, kiedy Miyuki Eguchi znalazła się przede mną.

            Teraz zaczął się morderczy bieg pod górę. Już przy pierwszym wzniesieniu zaczynamy czuć potworne zmęczenie w łydkach i udach, którego w biegu na dół nie czuliśmy zupełnie. Po dwóch, trzech kilometrach przypominają mi się słowa starszych senpai: „w każdej chwili można się zatrzymać i zaczekać na samochód organizatora, który zabiera chętnych na górę”. Myślę sobie jednak, że to łatwe wyjście, a przecież nie o to chodzi. Biegnę dalej, trzymając się grupy. Miyuki Eguchi zniknęła już z zasięgu wzroku biegnąc własnym – szybkim tempem. Każdy krok sprawia co raz większy trud. Przejeżdżające co jakiś czas samochody z operatorami kamer w oknach oraz ekipy z aparatami ustawione na zakrętach sprawiają, że pomysł przemaszerowania kilkuset metrów szybko wylatuje z głowy. Mimo to, im bliżej końca tym częściej można spotkać biegnących nieco wolniejszym tempem karateków. Na kilka kilometrów przed metą zdarza się już często, że naprawdę strome wzgórza pokonujemy marszem. Kiedy po kolejnym takim marszowym „odpoczynku” przymierzam się do przyśpieszenia tempa, nagle czuję, że moje oba uda sztywnieją. Łapie mnie skurcz. Obydwie nogi są twarde jak kamień. W tym momencie słyszę za sobą czyjś pobudzający okrzyk kiai. Zapominam o bólu i przyśpieszam. Na końcu prostej pojawia się senpai Irisawa. Wyraźnie już zmęczony i oblany potem, nie daje jednak za wygraną. Mimo swojej ok. 100 kilogramowej wagi nie przestaje biegnąć. Postanawiam go dogonić. Przy najbliższej prostej mijam go i szukam kolejnego „przeciwnika”. Długi czas nie ma nikogo, aż wreszcie dostrzegam grupkę zawodników, kilka zakrętów przede mną. Maszerują. Kiedy ich doganiam przychodzi mi na myśl zrobić to samo. Widok kilku zrezygnowanych osób sprawia, że już się na to decyduję, kiedy jeden z nich okrzykiem podrywa pozostałych do walki. Biegniemy obok siebie. Po jakimś czasie rozdzielamy się, mijając co jakiś czas maszerujących uczestników. Czuję, że jestem co raz bliżej końca. Mam już naprawdę dosyć biegu, ale wiem, że teraz właśnie jest najgorszy moment. Nie mogę się poddać. Kiedy nogi zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa, pobudzam się poprzez kiai. Zauważam, że nie ma już za mną nikogo. Przede mną też nikogo nie widać. Zaczynam jednak rozpoznawać charakterystyczny teren z początku biegu. Długa prosta wydaje się nie mieć końca. Co jakiś czas wyznaczam sobie cel: znak drogowy, drzewo itp. Po dobiegnięciu do niego myślę o chwilowym odpoczynku, jednak nie poddaję się. Po zakończeniu prostej i wybiegnięciu z zakrętu wydaje mi się, że wid


zę metę. Nie jestem jednak pewien, więc wyostrzam wzrok. Po chwili docierają już do mnie głosy Japończyków dopingujących każdego dobiegającego. Jeszcze tylko kilkaset metrów. Przede mną jedna osoba. Dobiega do mety i podaje swoje nazwisko. To Miyuki Eguchi. Wyprzedziła mnie o kilkanaście sekund. Dobiegam na pełnej prędkości i otrzymuję brawa. Dowiaduję się, że zająłem 22 miejsce, z czasem nie wiele poniżej 2 godzin. Po uspokojeniu nieco oddechu podchodzę do sensei Eguchi i składam jej gratulacje. Ona mi również gratuluje i dodaje, że pamięta jak razem biegliśmy w dół i wyprzedziłem ją przed samym półmetkiem. „Wygrałam” – śmieje się... Ja jednak czuję, że też wygrałem. Pokonałem samego siebie. Przezwyciężyłem swoją słabość. Jestem zadowolony.

            W japońskiej łaźni (tzw. o-furo), do której udają się kolejni uczestnicy, którzy ukończyli maraton, dowiaduję się, że wygrał ten najmłodszy uchi-deshi. Składam mu gratulacje i odpoczywając w gorącej wodzie oczekujemy na kolejnych uczestników, dzieląc się wrażeniami z tego wielkiego przeżycia. Postanawiam, że następnym razem zmieszczę się w najlepszej dziesiątce...

            Tego samego dnia, wieczorem po kolacji przychodzi czas na występy artystyczne, czyli tzw. Sayonara. Po 1,5 godzinnym „maratonie śmiechu” ogłoszono jako zwycięską – grupę zawodniczą. Nagrody wręczał kancho Matsui, który przy tej okazji wyróżnił też zwycięzcę maratonu i pochwalił młodego uchi-deshi, że potwierdził klasę „karateków z żelaza”.

6 stycznia

            Ponownie pobudka o 6:00 rano. Podczas treningu w grupach, zawodnikami zajmuje się shihan Goda. Cały czas słychać okrzyki i ich echo roznoszące się wśród świątyń. Shihan Goda robi wyjątkowo ciężki trening – każe zawodnikom ściągnąć buty i góry z karategi. Następnie biegną oni wokół świątyń na tempo wskazywane przez shihan. Kiedy już są rozgrzani przychodzi czas na sparing. Przez cały czas towarzyszy nam telewizja i fotoreporterzy. Długi trening na mrozie ponownie kończy się medytacją w świątyni.

Ostatnie śniadanie – jak każdy posiłek podczas gasshuku (jap. obóz, zgrupowanie), również ma swój niecodzienny charakter. Kiedy wszyscy zgromadzą się już na kilka minut przed wyznaczoną porą, na znak najstarszego senpai, w tym przypadku senpai Irisawa, wstajemy i oczekujemy na kancho i pozostałych shihan. Kiedy wchodzą, na sali panuje absolutna cisza. Krótkim, aczkolwiek bardzo znaczącym „Osu” kancho wita się i po jednogłośnym i stanowczym „Osu” z naszej strony, siadamy w ciszy. Każdy posiłek rozpoczyna się od tradycyjnego podziękowania bogom za jedzenie czyli tzw. ittadakimasu (dosł. tłum. „przyjmuję”) poprzedzonego przez seiza i mokuso. Kończymy zaś ponownie siadając w seiza i dziękując za wspólny posiłek poprzez domo arigato gozaimashita (jap. dziękuję bardzo). Pierwszy salę opuszcza kancho, za nim wychodzą shihan. Żegnamy się tradycyjnym „Osu” i wszyscy jednomyślnie pomagają przy sprzątaniu po posiłku.

Po uporządkowaniu pokoi, w których mieszkaliśmy, zaczynają się przygotowania do wymarszu na „ostatni trening”. Jest to tzw. taki abi (jap. kąpiel pod wodospadem). Wodospad znajduje się w połowie drogi na dół, gdzie będzie czekał na nas autobus. Wszyscy gorliwie segregują rzeczy, które wkładają do swoich plecaków, ponieważ cały bagaż jaki wzięliśmy na obóz, musimy nieść ze sobą przez całą drogę. A droga bynajmniej nie jest wygodna. Szlak prowadzi przez las, gdzie śnieg sięga kolan. Trasa jest już nieco „przetarta” przez turystów, jednak ze względu na swoje nachylenie oraz niebezpieczne zbocza obok których trzeba przejść, większość z nas zabezpiecza buty obwiązując je specjalnie do tego celu przeznaczonymi sznurami. Dodatkowo w celu rozpalenia ogniska pod wodospadem, każdy bierze kawałek drewna, ze sterty uzbieranej wcześniej przez uchi-deshi. Po otrzymaniu o-bento – prowiantu na drogę, jesteśmy gotowi do wyjścia.

Prowadzi kancho Matsui. Idziemy jeden za drugim cały czas patrząc uważnie pod nogi, żeby przypadkiem nie stracić równowagi. Mimo to co jakiś czas słychać gromki śmiech dochodzący od grupy, w której ktoś się pośliznął. Próbując zabić czas i zmęczenie jakie towarzyszy marszowi, przez cały czas rozmawiamy z Danielem na temat naszego postrzegania Japonii. Daniel jest tutaj pierwszy raz, jednak jako gaijin (jap. obcy człowiek – potoczne określenie), który jest tutaj już trzeci miesiąc ma więcej doświadczenia ode mnie, dzięki czemu wiele się od niego dowiaduję. Niepostrzeżenie mijają dwie godziny i docieramy do wodospadu. Nie tracąc czasu uchi-deshi zabierają się za rozpalanie ogniska, a wszyscy pozostali przebierają się w karategi i przygotowują do wejścia do wody. Pierwszy teren sprawdza kancho Matsui, za nim wchodzą najstarsi shihan oraz zasłużeni zawodnicy. Już po chwili słychać donośne okrzyki kiai towarzyszące technikom ręcznym wykonywanym na tempo kancho. Po kilku minutach następuje zmiana ćwiczących. Ci pierwsi biegiem opuszczają wodospad, czym prędzej zrzucają z siebie przemoczone karategi i po ubraniu suchych ubrań ogrzewają się przy ognisku. Kiedy przychodzi moja kolej mam mieszane uczucia. Wyobrażam sobie ten okropny mróz i ból jaki przeszywa głowę kiedy leje się na nią lodowata woda. Przypominają mi się słowa senpai Pettasa, który wspominając to uczucie mówił: „Nie ma bardziej nieprzyjemnego uczucia niż to kiedy ta lodowata woda spada Ci na głowę, a jednocześnie większej satysfakcji niż, tej jaka towarzyszy okrzykowi kiai podczas wykonywanych technik”. Już chwilę po tym wiedziałem dokładnie o czym mówił. Znalazłem się w samym centrum wodospadu, a czas zatrzymał się na te kilka chwil, kiedy wydzierałem się ile sił w gardle by zapomnieć o przechodzących przez moje ciało dreszczach...

Kiedy jako ostatnia grupa przebraliśmy się już w suche ubrania, kancho Matsui podziękował wszystkim za ostatni trening i udział obozie, a następnie wszyscy ruszyli w dalszą drogę do autobusu.

Obóz ten z pewnością należy do największych przeżyć jakie spotkały mnie na drodze karate. Po nabraniu nowych sił poprzez kąpiel w lodowatej wodzie wodospadu, pokonaniu własnych słabości poprzez ukończenie maratonu i przezwyciężenie zimna jakie towarzyszyło porannym treningom, po raz kolejny udowodniłem swojemu ciału, że rzeczy które wydają mu się niemożliwe do wykonania, można urzeczywistnić jeśli tylko się w nie wierzy.

Korespondencja własna z Tokio
25.01.2003


[INDEKS ARTYKUŁÓW]



© 1997-2024 Polska Oraganizacja Kyokushin Karate kyokushin, europe, kyokushinkai